sobota, 14 marca 2015

Moje karmienie milowe

Wiedziałam że będę karmiła piersią już w momencie gdy było jasne, że jestem w ciąży. Myślę że to dlatego, że sama byłam długo karmiona, moja mama przełamała stereotypy tamtejszych czasów i karmiła mnie do drugiego roku życia... Zawsze słyszałam, że pierś to najlepsze wyjście dla dziecka... i mamy. Ten wpis będzie bardzo prywatny, częściami intymny, na swój sposób. Opiszę w nim moje przeżycia z rozpoczęcia karmienia, moje subiektywne uczucia i poglądy, proszę więc o wyrozumiałość.

Jeszcze w ciąży słyszałam żebym się za bardzo nie nastawiała na karmienie piersią, że mogę nie dać rady. Najbardziej przykre jest to, że usłyszałam te słowa od członka rodziny z którego zdaniem zawsze się bardzo liczyłam. W szpitalu, gdy mnie przyjęli przed porodem zostałam zapytana o sposób karmienia jaki planuje - bez wahania odpowiedziałam "Pierś!"... I znów usłyszałam, że biorąc pod uwagę to że będę miała cięcie cesarskie (synek miał ułożenie miednicowe), nie mam za dużych szans na sukces.
Dziś wiem, że to że każdy we mnie wątpił nie miało wpływu na to że mi się udało, choć wtedy tak właśnie sądziłam,,, Nienawidzę gdy ktoś mi mówi "nie uda ci się", zwłaszcza gdy wiem że coś jest w zasięgu moich możliwości. "Pokarm jest w głowie" upierałam się "Będę karmić piersią!".

Miało być pięknie, wyszło jak zawsze.

Przerobiłam chyba WSZYSTKIE możliwe problemy z rozpoczęciem karmienia.

Zaraz po porodzie, wyjątkowo nieudanej cesarce, przystawiono mi, zgodnie z moim życzeniem, syna do piersi... I już na dzień dobry widziałam, że nie ssał, położna która mnie o tym poinformowała, bardzo delikatnie i bez krytyki, powiedziała żebym się nie martwiła, że przyśle laktacyjną. Przysłała, laktacyjna omówiła ze mną wszystkie opcje związane z nauką ssania u syna - po raz kolejny w życiu się z nimi stykałam, najpierw w książkach o karmieniu piersią, później w szkole rodzenia, na końcu w kartach informacyjnych rozwieszonych w szpitalu. Laktacyjna z zadowoleniem stwierdziła że teorię znam równie dobrze co i ona. W końcu, dnia następnego synek złapał pierś jak trzeba i zaczął ssać.
Jednak szybko zasypiał przy piersi, a jakby tego było mało, u mnie wciąż nie pojawił się pokarm. Nie załamałam się, wiedziałam że przy cc, w dodatku bez rozpoczęcia akcji porodowej czyli skurczy może być nieco opóźnienia w pokarmie. Podawałam więc pierś, a karmiłam z drenem przy piersi mlekiem modyfikowanym - w ten sposób nie zaburzałam świeżo nauczonego odruchu ssania, pobudzałam laktację i karmiłam dziecko.
Gdy tylko jednak laktacyjna poszła do domu okazało się, że sama nie umiem przystawić dziecka do piersi - teorię znałam, w praktyce nie szło mi to kompletnie... I pojawiły się pierwsze łzy. Ze względu na złą technikę przystawiania synek poranił mi brodawki, w drugiej dobie po porodzie miałam strupy na sutkach. Płakałam jeszcze bardziej, z bólu i bezsilności, ale próbowałam. Próbowałam, próbowałam, próbowałam... Następnego dnia laktacyjna przyjrzała się moim piersiom "płaskie brodawki" zapadł wyrok.
Ze szpitala wyszłam po trzech dobach od porodu, bez mleka w piersiach, bez umiejętności przystawienia dziecka, z płaskimi i kompletnie poranionymi brodawkami... oraz brakiem nadziei na poprawę i wytyczną dot. karmienia mlekiem modyfikowanym w garści.
W domu wyciągnęłam herbatkę latkacyjną i laktator - postanowiłam że się nie poddam, wciąż miałam jeszcze szansę. Najbardziej pomagała mi moja mama, telefonicznie, ale wspierała mnie bardzo, pocieszała, że przy moim bracie jej pokarm pojawił się późno, w szóstej czy siódmej dobie. Synek był karmiony drenem na palcu, by nie zaburzyć odruchu ssania... i prawdę mówiąc nie bardzo radził sobie z butelką. Artur i butelka nie lubiły się wyjątkowo, dodatkowo mleko chyba nie najlepiej wpływało na jego brzuszek, bo od urodzenia dostawał okropnych kolek. Karmiłam go butelką i wiedziałam, że MUSZĘ zacząć karmić go własnym mlekiem. Jakkolwiek, byle by swoim mlekiem, po którym jego brzuszek lepiej będzie funkcjonował.
Byłam nieprzytomna. Próby przystawienia go do piersi, które kończyły się fiaskiem, ciągły płacz, załamanie, zaraz po tym przygotowywanie mleka w akompaniamencie płaczącego z głodu syna, karmienie, usypianie, czyszczenie butelki, sterylizacja, seria z laktatorem a później sterylizacja wszystkiego... Piątego dnia, późnym wieczorem, pojawił się u mnie pokarm. Znów płakałam, tym razem ze szczęścia. Jeden z problemów w końcu rozwiązany, zaczynałam mieć mleko! Co prawda nie była to już siara, ale było! Mleko! W końcu! Teraz zostawał tylko problem nieumiejętności w przystawieniu do piersi, płaskie brodawki i to żeby mieć wystarczająco dużo mleka by synek się najadał... bo brodawki wyleczyły się już same.
Znów sobie nie radziłam. Mleko było, ale próby przystawienia kończyły się źle. Wiedziałam, że wina leżała po mojej stronie - to ja nie umiałam przystawić synka do piersi, on umiał ssać, a ja dbałam by nie zaburzyć mu tego odruchu ssania. Na siódmą dobę przypadała wizyta położnej środowiskowej, której przez telefon jeszcze powiedziałam, że mam problem z karmieniem, że nie umiem przystawić do piersi. "Tak myślałam" usłyszałam. Położna przyjechała, obejrzała mnie, zważyła młodego, pogadała... I przystawiła go za mnie. Synek ładnie złapał pierś i zaczął ssać. Bolało, ale ja znów płakałam ze szczęścia. Karmiłam piersią, a on się najadł! To właśnie ten moment dał mi nadzieję, to wtedy zrozumiałam, że mi się uda. Po tym udało mi się przystawić go po raz drugi, trzeci... ale wciąż przystawiałam go do jednej piersi, drugiej, gdzie brodawka wyglądała gorzej, nie chciał zupełnie ssać, nie umiał jej złapać. A ja, jak na złość miałam w niej więcej mleka! I tak karmiłam syna z jednej piersi, z drugiej odciągałam mleko i podawałam drenem na palcu. Mimo to, przystawiałam, przystawiałam, przystawiałam. Aż w końcu, syn złapał i drugą pierś, zaciągnął... I tak już został. Dziesiąta doba po porodzie, a ja w końcu karmiłam pełną piersią.
Po południu zadzwoniła położna, że się pojawi zdjąć mi szwy. Gdy się pojawiła, spytała o karmienie, a ja dumna odpowiedziałam, że dziś pierwszy dzień syn jest tylko na moim mleku, że odstawiliśmy mleko modyfikowane. Położna zmierzyła mnie wzrokiem i uśmiechnęła się lekko:
"Wiesz... nie wierzyłam w ciebie."
Nie obraziłam się. Kiwnęłam głową. Wiedziałam. Gdy minęła szósta doba po porodzie a ja wciąż nie karmiłam piersią, nikt po za moją mamą już we mnie nie wierzył - ja sama w siebie nie wierzyłam. Mimo to, udało mi się. Nikt mi tego sukcesu nie zabierze i pośród wszystkich moich osiągnięć jak matura na 100%, dostanie się na studia... to właśnie sukces laktacyjny jest moim największym.
Od tamtego czasu syn dostał mleko modyfikowane jeszcze trzy razy, raz gdy u lekarza nie byłam w stanie go przystawić, dwa razy przy kryzysie laktacyjnym, gdy musiałam go dokarmić drenem przy piersi, gdy okazywało się że mam za mało mleka. 
Dziś syn ma pełne dwa miesiące, za nami są dwa kryzysy laktacyjne, jeden wywołany sztucznie, chorobą i pobytem w szpitalu, gdzie syn przez dwa dni zupełnie odmawiał jedzenia - pokarm dostosował się i zmniejszył swoją ilość, a gdy syn wyzdrowiał nagle okazało się że jest go mało... I tym razem udało się nam przetrwać już bez dokarmiania mieszanką.
Karmię.
I tak szybko nie przestanę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz